wymawiamy w sylabie FU dwuwargowo (jakbyśmy zdmuchiwali świecę) J: wymawiamy DZIU: U: przejawia tendencje do zanikania, np.TSUKI czytamy jak cki: Y: wymawiane jak J: SH: wymawiamy Ś: CH: wymawiamy Ć Otóż objawy smagnięcia biczem w wielu wypadkach ujawniają się dopiero jakiś czas od zajścia zdarzenia. W związku z tym bardzo często ubezpieczyciele uznają, że nie zachodzi związek przyczynowy między zdarzeniem a szkodą. Przykład: Do zdarzenia drogowego, w wyniku którego Jacek doznał urazu szyi doszło w poniedziałek. Pierwsze Gen Mochi milczał zbyt długo, a Zhi Ming nie był cierpliwy. Mocne uderzenie w żebra sprawiło, że więzień skrzywił się i skulił przed kolejnym ciosem. I zaczął mówić. – Zhong Kunyi mnie nie doceniał. Miał mnie za nic. Dał mi nieprecyzyjne rozkazy. Popełniłem jeden błąd, a on natychmiast mnie skreślił. Przy podawaniu terminów japońskich posługujemy się obowiązującą międzynarodową transkrypcją gdzie: F wymawiamy w sylabie FU dwuwargowo (jakbyśmy zdmuchiwali świecę) J wymawiamy DZIU U przejawia tendencje do zanikania, np. TSUKI czytamy jak cki Y wymawiane jak J SH wymawiamy Ś CH wymawiamy Ć Słownik wyrazów stosowanych w karate Strefa: głowa + szyja Jodan tułów Chudan nogi Uraken mawashi uchi - uderzenie okrężne odwróconą pięścią (mawashi - okrężny), Shuto gammen uchi - uderzenie w skroń zewnętrznym kantem dłoni (shuto - zewnętrzny kant dłoni), Shuto sakotsu uchi - uderzenie w obojczyk zewnętrznym kantem dłoni (sakotsu - obojczyk), Shuto sakotsu uchi komi - uderzenie w obojczyk frontalne, Shuto lirik lagu sia sia ku korbankan harta jiwa dan raga. zapytał(a) o 16:19 Czy uderzenie w skroń jest śmiertelne? Dzisiaj rano w szkole graliśmy w piłkę nożną, i wyskakiwałem z do piłki z kolegą na główkę i zderzyliśmy się, dostalem w skroń dość mocno, ale teraz tylko jak sie tam dotykam to mnie boli. Czy to może być śmiertelne? Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 16:20 Gdybyś dostał mocno w skroń to byś już leżał na łóżku a za kilka dni w grobie walnąłes głową mocno i tyle W innych przypadkach takAle w twoim nie wadera44 odpowiedział(a) o 16:21 Jeśli silne uderzenie w skroń jest śmiertelne to śmierć następuje od razu w wyniku urazu. Najprawdopodobniej tylko nabiłeś sobie guza Felise odpowiedział(a) o 16:21 Nie :) Od takiego uderzenia nie powinno Ci nic być. Trochę poboli i może siniak będzie :) blocked odpowiedział(a) o 16:23 Gdyby uderzenie było śmiertelne to najpierw bys zemdlał. Może to być wstrząśnienie mózgu, ale raczej nie, po prostu sobie guza nabiłeś. Trzeba było iśc do pielęgniarki szkolnej Raczej myślę że to nie było aż tak mocne uderzenie tylko z lekkiego szkoku cię tak zabolało! ale to nie śmiertelne he ;D ale jak boli to nie zwlekaj i idź z tym do lekarza na prześwietlenie to będziesz miał pewność czy coś ci sie tam nie dzieje;D W twoim przypadku nie. Gdyby było to byś już nie żył. Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub auftrag ausgeführt verbraucht kreuze – drei nägel – ein dutzend essig – ein eimer keine besondere vorkommnissePrzypomnijmy. Michaił Bułhakow, Mistrz i białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę łączącą oba skrzydła pałacu Heroda Wielkiego wyszedł procurator Judei Poncjusz Piłat. (…) Na mozaikowej posadzce przy fontannie był już przygotowany tron i procurator nie spojrzawszy na nikogo zasiadł na nim i wyciągnął rękę w bok. Sekretarz z uszanowaniem złożył w jego dłoni kawałek pergaminu. Procurator, nie zdoławszy opanować bolesnego grymasu, kątem oka pobieżnie przejrzał tekst, zwrócił sekretarzowi pergamin, powiedział z trudem: – Podsądny z Galilei? (…) Procuratorowi skurcz wykrzywił policzek. Powiedział cicho: – Wprowadźcie oskarżonego. Natychmiast dwóch legionistów wprowadziło między kolumny z ogrodowego placyku dwudziestosiedmioletniego człowieka i przywiodło go przed tron procuratora. Człowiek ów odziany był w stary, rozdarty, błękitny chiton. Na głowie miał biały zawój przewiązany wokół rzemykiem, ręce związano mu z tyłu. Pod jego lewym okiem widniał wielki siniak, w kąciku ust miał zdartą skórę i zaschłą krew. Patrzył na procuratora z lękliwą ciekawością. Tamten milczał przez chwilę, potem cicho zapytał po aramejsku: – Więc to ty namawiałeś lud do zburzenia jeruszalaimskiej świątyni? Procurator siedział niczym wykuty z kamienia i tylko jego wargi poruszały się ledwie zauważalnie, kiedy wymawiał te słowa. Był jak z kamienia, bał się bowiem poruszyć głową płonącą z piekielnego bólu. Człowiek ze związanymi rękami postąpił nieco ku przodowi i począł mówić: – Człowieku dobry. Uwierz mi… Ale procurator, nadal znieruchomiały, natychmiast przerwał mu, ani o włos nie podnosząc głosu: – Czy to mnie nazwałeś dobrym człowiekiem? Jesteś w błędzie. Każdy w Jeruszalaim powie ci, że jestem okrutnym potworem, i to jest święta prawda. – Po czym równie beznamiętnie dodał: – Centurion Szczurza Śmierć, do mnie! Wszystkim się wydało, że zapada mrok, kiedy centurion pierwszej centurii Marek, zwany także Szczurzą Śmiercią, wszedł na taras i stanął przed procuratorem. Był o głowę wyższy od najwyższego żołnierza legionu i tak szeroki w barach, że przesłonił sobą niewysokie jeszcze słońce. Procurator zwrócił się do centuriona po łacinie: – Przestępca nazwał mnie człowiekiem dobrym. Wyprowadź go stąd na chwilę i wyjaśnij mu, jak należy się do mnie zwracać. Ale nie kalecz go. Wszyscy prócz nieruchomego procuratora odprowadzali spojrzeniami Marka Szczurzą Śmierć, który skinął na aresztanta, każąc mu iść za sobą. Szczurzą Śmierć w ogóle zawsze wszyscy odprowadzali spojrzeniami, gdziekolwiek się pojawiał, tak niecodziennego był wzrostu, a ci, którzy widzieli go po raz pierwszy, patrzyli nań z tego także powodu, że twarz centuriona była potwornie zeszpecona – nos jego strzaskało niegdyś uderzenie germańskiej maczugi. Ciężkie buciory Marka załomotały po mozaice, związany poszedł za nim bezgłośnie, pod kolumnadą zapanowało milczenie, słychać było gruchanie gołębi na ogrodowym placyku nie opodal balkonu, a także wodę śpiewającą w fontannie dziwaczną i miłą piosenkę. Procurator nagle zapragnął wstać, podstawić skroń pod strugę wody i pozostać już w tej pozycji. Wiedział jednak, że i to nie przyniesie mu ulgi. Szczurza Śmierć spod kolumnady wyprowadził aresztowanego do ogrodu, wziął bicz z rąk legionisty, który stał u stóp brązowego posągu, zamachnął się od niechcenia i uderzył aresztowanego po ramionach. Ruch centuriona był lekki i niedbały, ale związany człowiek natychmiast zwalił się na ziemię, jakby mu ktoś podciął nogi, zachłysnął się powietrzem, krew uciekła mu z twarzy, a jego oczy stały się puste. Marek lewą ręką lekko poderwał leżącego w powietrze, jakby to był pusty worek, postawił go na nogi, powiedział przez nos, kalecząc aramejskie słowa: – Do procuratora rzymskiego zwracać się: hegemon. Innych słów nie mówić. Stać spokojnie. Zrozumiałeś czy uderzyć? Aresztowany zachwiał się, ale przemógł słabość, krew znów krążyła, odetchnął głęboko i ochryple powiedział: – Zrozumiałem cię. Nie bij mnie. Po chwili znowu stał przed procuratorem. (…) – Powiedz mi, czemu nieustannie mówisz o dobrych ludziach? Czy nazywasz tak wszystkich ludzi? – Wszystkich – odpowiedział więzień. – Na świecie nie ma złych ludzi. – Pierwszy raz spotykam się z takim poglądem – powiedział Piłat i uśmiechnął się. – Ale, być może, za mało znam życie!… Czy wyczytałeś to w którejś z greckich ksiąg? – Nie, sam do tego doszedłem. – I tego nauczasz? – Tak. – A na przykład centurion Marek, którego nazywają Szczurzą Śmiercią, czy on także jest dobrym człowiekiem? – Tak – odparł więzień. – Co prawda, jest to człowiek nieszczęśliwy. Od czasu, kiedy dobrzy ludzie go okaleczyli, stał się okrutny i nieczuły. Ciekawe, kto też tak go zeszpecił? – Chętnie cię o tym poinformuję – powiedział Piłat – ponieważ byłem przy tym obecny. Dobrzy ludzie rzucili się na niego jak gończe na niedźwiedzia. Germanie wpili mu się w kark, w ręce, w nogi. Manipuł piechoty wpadł w zasadzkę i gdyby nie to, że turma jazdy, która dowodziłem, przedarła się ze skrzydła, nie miałbyś, filozofie, okazji do rozmowy ze Szczurzą Śmiercią. To było w czasie bitwy pod Idistaviso, w Dolinie Dziewic. – Jestem pewien – zamyśliwszy się powiedział więzień – że gdyby ktoś z nim porozmawiał, zmieniłby się z pewnością. – Sądzę – powiedział Piłat – że legat legionu nie byłby rad, gdyby ci wpadło do głowy porozmawiać z którymś z jego oficerów czy żołnierzy. Zresztą nie dojdzie do tego, na szczęście, i już ja będę pierwszym, który się o to zatroszczy. (…) Przez chwilę ciszę panującą na tarasie zakłócał tylko śpiew wody w fontannie. Piłat patrzył, jak nad rzygaczem fontanny wydyma się miseczka uczyniona z wody, jak odłamują się jej krawędzie i strumykami spadają w dół. Pierwszy zaczął mówić więzień: – Widzę, że to, o czym mówiłem z tym młodzieńcem z Kiriatu, stało się przyczyną jakiegoś nieszczęścia. Mam takie przeczucie, hegemonie, że temu młodzieńcowi stanie się coś złego, i bardzo mi go żal. – Myślę – odpowiedział procurator z dziwnym uśmiechem – że istnieje ktoś jeszcze, nad kim mógłbyś się bardziej użalić niż nad Juda z Kiriatu, ktoś, czyj los będzie znacznie gorszy niż los Judy! …A więc Marek Szczurza Śmierć, zimny i pozbawiony skrupułów kat, i ci ludzie, którzy, jak widzę – tu procurator wskazał zmasakrowaną twarz Jeszui – bili cię za twoje proroctwa, i rozbójnicy Dismos i Gestas, którzy wraz ze swoimi kamratami zabili czterech moich żołnierzy, i ten brudny zdrajca Juda wreszcie – wszystko to są więc ludzie dobrzy? – Tak – odpowiedział więzień. – I nastanie królestwo prawdy? – Nastanie, hegemonie – z przekonaniem odparł Jeszua. – Ono nigdy nie nastanie – nieoczekiwanie zaczął krzyczeć Piłat, a krzyczał głosem tak strasznym, że Jeszua aż się cofnął. Takim głosem przed wieloma laty w Dolinie Dziewic wołał Piłat do swoich jezdnych: “Rąb ich! Rąb ich! Olbrzym Szczurza Śmierć jest otoczony!” Jeszcze podniósł zdarty od wywrzaskiwania komend głos, wykrzykiwał słowa tak, aby usłyszano je w ogrodzie: – Łotrze! Łotrze! Łotrze! A potem ściszył głos i zapytał: – Jeszua Ha–Nocri, czy wierzysz w jakichkolwiek bogów? – Jest jeden Bóg – odpowiedział Jeszua – i w niego wierzę. – Więc się do niego pomódl! Módl się najgoręcej, jak umiesz! A zresztą… – głos Piłata pękł nagle –nic ci to nie pomoże. (…) W chwilę później stanął przed procuratorem Marek Szczurza Śmierć. Procurator polecił mu przekazać więźnia komendantowi tajnej służby, a zarazem powtórzyć komendantowi polecenie procuratora, by Jeszua Ha–Nocri nie kontaktował się z innymi skazanymi, a także, by ludziom z tajnej służby wydać obwarowany surowymi karami zakaz rozmawiania o czymkolwiek z Jeszuą i udzielania odpowiedzi na jakiekolwiek jego pytania. Marek dał znak, eskorta otoczyła Jeszuę i wyprowadziła go z tarasu. (…) Po czym stanął przed procuratorem urodziwy jasnobrody młodzieniec. W grzebieniu hełmu miał orle pióra, na jego piersiach połyskiwały złote pyski lwów, pochwa jego miecza okuta była złotymi blaszkami, miał sznurowane aż po kolana buty na potrójnej podeszwie, na lewe ramię narzucił purpurowy płaszcz. Był to legat, dowódca legionu. Procurator zapytał go, gdzie się obecnie znajduje kohorta z Sebaste. Legat oznajmił, że sebastyjczycy tworzą kordon na placu przed hipodromem, tam gdzie zostanie zakomunikowany ludowi wyrok na oskarżonych. Wówczas procurator polecił legatowi wydzielić dwie centurie z rzymskiej kohorty. Jedna z nich pod dowództwem Szczurzej Śmierci będzie eskortowała skazanych, wozy ze sprzętem potrzebnym do kaźni i oprawców w drodze na Nagą Górę, a kiedy już tam przybędzie, ma się przyłączyć do kordonu ochraniającego jej szczyt. Drugą nie zwlekając należy posłać na Nagą Górę, niech utworzy kordon już teraz. (…) Piechota rzymska w drugim kordonie cierpiała bardziej jeszcze niż Syryjczycy. Centurion Szczurza Śmierć pozwolił żołnierzom na to jedynie, by zdjęli hełmy i nakryli głowy białymi, zmoczonymi w wodzie chustami, żołnierze musieli jednak stać nie wypuszczając włóczni z rąk. On sam, z taką samą, nie zmoczoną jednak, lecz suchą chustą na głowie, przechadzał się nieopodal grupki oprawców nie zdjąwszy nawet z tuniki przypinanych srebrnych lwich pysków, nie odpiąwszy nagolenników, nie odpasawszy miecza ani krótkiego sztyletu. Słońce biło wprost w centuriona, nie przyczyniając mu najmniejszej krzywdy, na lwie pyski zaś nie sposób było spojrzeć – palił oczy oślepiający blask srebra, które jak gdyby kipiało na słońcu. Na pokiereszowanej twarzy Szczurzej Śmierci nie widać było ani znużenia, ani niezadowolenia i wydawało się, że olbrzymi centurion może tak chodzić przez cały dzień, przez całą noc i przez jeszcze jeden dzień, tak długo, słowem, jak długo będzie to potrzebne. Może chodzić ciągle tak samo, wsparłszy dłonie na ciężkim, nabijanym miedzianymi blachami pasie, nieodmiennie surowo spoglądając to na słupy z traconymi, to na legionistów w kordonie, nieodmiennie obojętnie odrzucając szpicem kosmatej skórzni wybielone przez czas ludzkie kości albo małe kamienie, które znalazły się na jego drodze. (…) …w piątej godzinie męczarni zbójców wspinał się na szczyt dowódca kohorty – wraz z ordynansem przygalopował z Jeruszalaim. Na skinienie Szczurzej Śmierci rozstąpił się łańcuch żołnierzy i centurion oddał honory trybunowi. Ten odprowadził Szczurzą Śmierć na bok i coś mu szepnął. Centurion zasalutował po raz drugi i poszedł w kierunku grupki oprawców, którzy rozsiedli się na kamieniach u podnóża słupów. (…) Szczurza Śmierć spojrzał z obrzydzeniem na brudne szmaty leżące na ziemi koło słupów, łachmany, które do niedawna stanowiły odzież przestępców, a którymi wzgardzili oprawcy, odwołał dwu oprawców i rzucił im rozkaz: – Za mną! (…) Procurator nie miał ochoty wchodzić do pałacu. Polecił, aby mu przygotowano posłanie pod kolumnadą. Legł na przygotowanym łożu, ale sen nie nadszedł. Nagi księżyc wisiał wysoko na czystym niebie i procurator patrzył weń przez kilka godzin. Mniej więcej o północy sen użalił się wreszcie nad procuratorem. Ziewnąwszy spazmatycznie rozpiął i zrzucił płaszcz, zdjął przepasujący tunikę rzemień ze stalowym krótkim sztyletem w pochwie, położył go na stojącym obok łoża tronie, zdjął sandały i wyciągnął się. (…) Łoże znajdowało się w półmroku, kolumna osłaniała je przed księżycem, ale od wiodących na taras schodów do posłania ciągnęło się księżycowe pasmo. Procurator, skoro tylko stracił kontakt z otaczającą go rzeczywistością, zaraz ruszył po owej jaśniejącej ścieżce i poszedł nią ku górze, wprost w księżyc. Aż się roześmiał przez sen, uszczęśliwiony, że tak piękne i niepowtarzalne było wszystko na tej przejrzystej niebieskiej drodze (…), obok kroczył wędrowny filozof. Dyskutowali o czymś nader ważnym i niezmiernie skomplikowanym i żaden z nich nie mógł przekonać drugiego. Nie mieli żadnych wspólnych poglądów, co czyniło ich dyskusję szczególnie interesującą i sprawiało, że mogła się ona ciągnąć w nieskończoność. Dzisiejsza kaźń, oczywista, okazała się jedynie zwykłym nieporozumieniem; filozof, który wymyślił coś tak niepomiernie niedorzecznego jak to, że wszyscy ludzie są dobrzy, szedł tuż obok, a zatem żył. Wolnego czasu mieli, ile dusza zapragnie, a burza miała nadciągnąć dopiero pod wieczór, tchórzostwo natomiast należy bez wątpienia do najstraszliwszych ułomności człowieka. Dowodził tego Jeszua Ha–Nocri. – O, nie, mój filozofie, nie zgodzę się z tobą – tchórzostwo nie jest jedną z najstraszliwszych ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą! – Oto, na przykład, nie stchórzyłeś, obecny procuratorze prowincji Judea, a ówczesny trybunie legionu wtedy, tam, w Dolinie Dziewic, kiedy tak niewiele brakowało, żeby rozwścieczeni Germanie zagryźli olbrzyma Szczurzą Śmierć? – Ale zechciej mi wybaczyć, filozofie! Czyżbyś ty, tak rozumny, mógł przypuścić, że z powodu człowieka, który popełnił przestępstwo przeciw cezarowi, procurator Judei zaprzepaści swoją karierę? – Tak, tak… – jęczał i szlochał przez sen Piłat. – Teraz zawsze będziemy razem – mówił doń we śnie obdarty filozof–włóczęga, który, nie wiedzieć w jaki sposób, stanął na drodze Jeźdźca Złotej Włóczni – gdzie jeden, tam i drugi! Kiedy wspomną mnie, równocześnie wspomną ciebie! Mnie, podrzutka, syna nieznanych rodziców, i ciebie, syna króla–astronoma i młynarzówny, pięknej Pilli. – Tak, zechciej o mnie pamiętać, wspomnij o mnie, o synu astronoma – prosił we śnie Piłat. I spostrzegłszy we śnie skinienie idącego obok niego nędzarza z En Sarid, skinienie, które było zapewnieniem, surowy procurator Judei z radości śmiał się i płakał przez sen. Wszystko to było bardzo piękne, ale tym żałośniejsze było przebudzenie hegemona. Pies zawył do księżyca i urwała się przed procuratorem śliska, jak gdyby wymoszczona oliwą błękitna droga. Otworzył oczy, a jego zbolałe źrenice zaczęły szukać księżyca i spostrzegł, że księżyc odpłynął nieco na bok i stał się srebrzystszy. Blask miesiąca silniejszy był niż nieprzyjemne, niespokojne światło igrające na tarasie tuż przed oczyma. W dłoniach centuriona Szczurzej Śmierci pełgała i kopciła pochodnia. (…) Osłaniając się dłonią przed płomieniem, procurator ciągnął: – I w nocy, i przy księżycu nie zaznam spokoju!… O, bogowie!… Ty, Marku, także masz podła służbę, żołnierzy czynisz kalekami… Marek patrzył na procuratora z nieopisanym zdumieniem i procurator opamiętał się. Aby zatrzeć wrażenie niepotrzebnych słów, słów, które wypowiedział budząc się, procurator rzekł: – Nie gniewaj się, centurionie. Moja rola, powtarzam, jest jeszcze gorsza. Czego chcesz? – Przyszedł komendant tajnej służby – spokojnie zakomunikował Marek. – Proś, proś – powiedział procurator (…). Afraniusz wyjął spod chlamidy sakiewkę, zapieczętowaną dwoma pieczęciami, całą w zakrzepłej krwi. – Ten oto woreczek z pieniędzmi mordercy podrzucili w domu arcykapłana. Krew na tym woreczku – to krew Judy z Kiriatu. – Ciekawe, ile tam jest? – pochylając się nad sakiewką zapytał Piłat. – Trzydzieści tetradrachm. Procurator uśmiechnął się i powiedział: – Nie jest to wiele. Barbara Grocholska-Kurkowiak jest najstarszą żyjącą polską olimpijką. W sierpniu skończyła 94 lataJako jedna z trzech pierwszych Polek wystąpiła w zimowych igrzyskach olimpijskich (Oslo 1952). Ma także na koncie najwięcej tytułów mistrzyni Polski w narciarstwie alpejskim (25)Jako nastolatka brała udział w Powstaniu Warszawskim, pełniąc funkcję sanitariuszkiPo II wojnie światowej przeprowadziła się do Zakopanego, gdzie zakochała się w górachMimo że karierę narciarki alpejskiej rozpoczęła, mając 21 lat, odniosła wiele sukcesów na stokuWięcej takich historii znajdziesz na stronie głównej była wtedy jeszcze bardziej szara niż mogło się wydawać. Nasi przodkowie musieli radzić sobie z terrorem stalinowskim, represjonowani byli na każdym kroku. Wyjazd do Oslo i zyskanie miana premierowej polskiej olimpijki w sportach zimowych był zatem dla Grocholskiej-Kurkowiak okazją nie tylko do spełnienia sportowych ambicji. Jednak nawet w tej dziedzinie życia nie brakowało brudnych, politycznych polskiego skoczka. Z rany buchała krew, stopę amputowano"Podczas obozu na Kalatówkach, przed wyjazdem na igrzyska olimpijskie w Oslo, odwiedzili nas panowie z Warszawy. Byliśmy wzywani na indywidualne rozmowy i zachęcani do kapowania na siebie. Oczywiście nikt z nas nie wyrażał na to zgody. Kiedy się okazało, że kolejno kilku kolegów otrzymało właśnie tego rodzaju propozycje, zapytaliśmy następnego, który właśnie opuścił pokój rozmów, czy również dostał takie zadanie. Kiedy zaprzeczył, zgodnym chórem, ze śmiechem zawołaliśmy: »kapuś, kapuś!«" — wspominała na łamach książki "Mistrzowie nart". Porównywano go do Małysza, musiał przeżyć za 520 zł miesięcznie"Po prostu ratowaliśmy się śmiechem, choć doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że były to sprawy poważne. Ciągle słyszało się przecież o aresztowaniach, szykanach, które dotyczyły także znajomych, przyjaciół, a nawet członków naszych rodzin. Od tamtej ponurej rzeczywistości uciekaliśmy w góry, w narty..." — polski medalista trafił przed oblicze sądu. Absurdalny powódGrocholska-Kurkowiak "uciekła" z Warszawy tuż po wojnie. Przeprowadziła się do Zakopanego ze względu na stan zdrowia. Astma nie dawała jej spokoju jeszcze w trakcie Powstania Warszawskiego. — Gdy wracaliśmy z Lasu Kabackiego na Mokotów, bardzo lało, a ja miałam wtedy ciężką astmę oskrzelową. Koleżanka, która była wtedy ze mną, a teraz mieszka w Kanadzie, napisała do mnie kiedyś w liście, że bardzo mnie podziwiała. Gdy w trakcie biegu przystawałyśmy na chwilę, to się przewracałam, bo nie mogłam złapać oddechu — opowiadała w rozmowie z Onet w góry nie tylko uwolnił jej sportowy potencjał. Dzięki przeprowadzce mogła zapomnieć o okrucieństwie wojny. I to tym bardziej, że w Zakopanem nikt nie roztrząsał tematu Powstania Warszawskiego. — Jak tam trafiłam, nikt nie mówił o powstaniu. Bałam się wręcz powiedzieć, że brałam w nim udział. Przez lata nikomu się z tego nie zwierzałam — zdradziła nie był zresztą dobry czas, by się tym chwalić. Wspominała o tym na naszych łamach Krystyna Zachwatowicz-Wajda. Scenografka teatralna i filmowa, a prywatnie wdowa po Andrzeju Wajdzie także brała udział w Powstaniu Warszawskim.— Taki był przecież rozkaz naszego dowództwa: nikomu o tym nie mówić. Mieliśmy zniszczyć dokumenty wydane nam w powstaniu — przepustki i zaświadczenia o przynależności do danej jednostki — i nie wracać do domów, w których mieszkaliśmy w czasie powstania. Wiadomo było, że nastaje władza komunistyczna, wroga dla nas. To było więc powodem milczenia. Dobrze pamiętam odprawę we wrześniu przed końcem powstania, gdzie takie wskazówki przekazało nam dowództwo. Ale ja te dokumenty wyniosłam z Warszawy i mam je do dziś — mówiła nam scenografka także trafiła po wojnie do Zakopanego z powodów zdrowotnych. Szybko trafiła na stok, znalazła się nawet w kadrze narodowej, ale — jak sama przyznała — "te pierwsze zawodniczki po wojnie były dość przypadkowymi osobami". — Prawdziwie utalentowaną zawodniczką była wśród nas Basia Grocholska-Kurkowiak — krok od śmierciTego wyjazdu do Oslo i na kolejne igrzyska, w Cortinie d'Ampezzo, mogło w ogóle nie być. Grocholska-Kurkowiak niemal zginęła podczas Powstania Warszawskiego. — Stało się to bardzo głupio. Nie było tak, że wykazałam się odwagą. Było cudowne lato, piękna pogoda, a my miałyśmy wolną chwilę, więc siedziałyśmy na murku przed wejściem do piwnicy, gdzie leżeli nasi ranni. I zostałam postrzelona. Raptem poczułam straszne uderzenie w skroń. Myślałam, że to jedna z koleżanek, która siedziała obok, uderzyła mnie łokciem. Złapałam się za głowę, a one w krzyk: "Krew leci! Ranna jesteś!" — wspominała w rozmowie z Onet chwili przyszła narciarka stwierdziła, że to koniec. Gdy koleżanki zaprowadziły ją do piwnicy, otworzyła oczy i... nic nie zobaczyła. Szybko się zorientowała, że tam po prostu było ciemno. Wzroku na szczęście nie straciła. — Kula tylko trochę rozcięła mi skórę koło oka. Miałam wielkie szczęście, mogło skończyć się dużo gorzej. Tak to było z tym postrzałem, nie było to specjalnie bohaterskie — Grocholska-Kurkowiak podczas narciarskich mistrzostw Polski AD 1948 - PAP / PAPWiele wspomnień związanych z tymi traumatycznymi chwilami nie zakotwiczyło na dłużej w głowie pani Barbary. I to nie tyle z racji upływu lat, ile wobec syndromu wyparcia. — Pierwsze strzały i pierwsi ginący koledzy spowodowały coś takiego, że człowiek tak jakby się zamknął — o tym, że jest powołana do wzięcia udziału w powstaniu, uznała za "najcudowniejszą rzecz". Oprócz niej tego zaszczytu dostąpiło trzech braci oraz rodzice. Ojciec był zresztą przez pewien czas adiutantem marszałka Piłsudskiego, a w trakcie wojny przeszedł do konspiracji i aktywnie uczestniczył w ruchu oporu. O tym, że jest w Warszawie i walczy dla Polski, wiedziały tylko najstarsze z dziesięciorga dzieci.— Mama też była bardzo zaangażowana w powstanie, w Żegocie pomagała Żydom. Dużo osób miało jej za złe, że zostawia małe dzieci i idzie na pewną śmierć w powstaniu. Ale moja matka i ojciec byli dwójką tak kochających się ludzi, że właściwie nie znam innych takich. Mama nie była, zdaje się, w stanie wytrzymać bez wiedzy, czy ojciec żyje. Bardzo zależało jej na tym, by być jak najbliżej ojca, mimo że nie miała z nim codziennego kontaktu — wspominała bratWszyscy członkowie jej rodziny przeżyli powstanie, ale nie ze wszystkimi miała później kontakt. Brat Mikołaj trafił do obozu jenieckiego w niemieckim Sandbostel. Po wyswobodzeniu nie mógł ot tak wrócić do Polski. Zadbał jednak o nawiązanie kontaktu z Akademickich Mistrzostw Świata w austriackim Simmeringu podał się za belgijskiego studenta. Był 1953 r., Grocholska-Kurkowiak nie widziała się z nim więc dziewięć lat. — Popatrzyłam się na niego i od razu pomyślałam sobie, że to mój brat, ale tak zgłupiałam, że po chwili stwierdziłam, że to niemożliwe, by to był on — wspominała po latach na naszych łamach. Barbara Grocholska-Kurkowiak (1959 r.) - Tadeusz Olszewski / PAP— Ostatni raz widziałam go podczas powstania, minęło już przecież tyle czasu, zdążył zmienić się z chłopaka w mężczyznę. W końcu zdjął okulary, przypatrzyłam się jego oczom i już wiedziałam, że to już na pewno on. Tyle że później zaczęłam oglądać jego ręce i wyglądały mi na inne. W końcu mówię: "Mikuś, to ty?". Chcieliśmy się uściskać, ale nie było nam wolno, bo gdyby ktoś zobaczył, że przytulam się do jakiegoś Belga, to by na mnie doniósł, a brata mogli zaaresztować, bo byliśmy w rosyjskiej zonie — opowiadała z łezką w widziało się jeszcze później, ale już tylko pod osłoną nocy. — Spotkaliśmy się później jeszcze nocą w lesie, ale właściwie nic nie mogliśmy sobie powiedzieć. Powtarzałam tylko "Mikuś", a on do mnie "Basiu". Zapytał jedynie, jak u rodziców, odpowiedziałam mu zdawkowo. Więcej płakałam, on zresztą też. Przyszedł później odprowadzić nas jeszcze na pociąg. Ryczałam strasznie, ale ciągle się chowałam, żeby koledzy i koleżanki tego nie widzieli — dzięki gumce do wekówDo Simmeringu Grocholska-Kurkowiak pojechała już jako uznana postać. Rok wcześniej, na igrzyskach w Oslo, zajęła 13. miejsce w biegu zjazdowym i 14. w slalomie specjalnym. Biorąc pod uwagę fakt, że było to zaledwie cztery lata od pierwszego w życiu udziału w zawodach, wyniki były kolejnych igrzyskach miała ugruntować swoją pozycję, ale spotkał ją ogromny pech. Podczas slalomu giganta doznała bolesnej kontuzji ręki. Nie wyobrażała sobie jednak absencji w jej ulubionej konkurencji — zjeździe. Kazała przywiązać sobie bezwładną dłoń do kijka. Z pomocą pospieszył trener Stefan Dziedzic, który użył do tego... gum do weków. 17. miejsce w takich okolicznościach trzeba uznać za Grocholska-Kurkowiak pakuje się przed wyjazdem na IO 1952 - Wdowiński / PAPTrzecia okazja do udziału w igrzyskach przeszła jej koło nosa. Do Squaw Valley alpejki nie pojechały już w ogóle. Taka była decyzja polskich działaczy. Dla Grocholskiej-Kurkowiak było to tym bardziej bolesne, że robiła wszystko, by dojść do odpowiedniej formy. Dwa miesiące przed olimpiadą, podczas zgrupowania we Włoszech, uszkodziła więzadła w stawie kolanowym."Noga musiała pójść do gipsu. Po paru dniach Barbara zaczęła z nim chodzić, a następnie — mimo gwałtownych protestów lekarzy — przypięła narty. W gipsowym opatrunku zjeżdżała z całej trasy, co stało się miejscową sensacją i sprawiło, że nieznajomi ludzie podchodzili do Barbary i z niedowierzaniem pukali w jej chore kolano, chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście ma gips" — pisał "Przegląd Sportowy". Choć później, już po zdjęciu gipsu, znakomicie spisała się podczas zawodów w Kitzbuehel, olimpiada w USA była dla niej reprezentowania kraju była dla niej największym zaszczytem. "Wychowana w patriotycznej atmosferze rodzinnego domu odczuwała dumę z reprezentowania Polski. Czuła się zobowiązana przysporzyć swej ojczyźnie jak najwięcej chwały. Gdy po raz pierwszy startowała za granicą i w biegu zjazdowym wypadła z trasy, zasłoniła orzełka, by nikt nie widział, że Polka wpadła w las, zamiast przejechać najlepiej" — czytamy w książce "Legendy polskiego sportu".Dziennikarz Przeglądu Sportowego OnetData utworzenia: 9 lutego 2022, 06:00Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie znajdziecie tutaj. zapytał(a) o 16:45 Czy uderzenie w skroń jest śmirtelne? Dzisiaj rzuciłem mojego kolegę butem w skroń, na początku trochę go bolało, potem poszło z jego kilka łez. Później mówił, że go już nie boli, czy będzie z nim OK? nauczycielka mówiła nam o historii takiego chłopca, który upadł na kant ławki a po powrocie do domu zaczęła go boleć głowa i po kilku minutach zmarł! Ten rzut był prawie z całej siły... Ostatnia data uzupełnienia pytania: 2010-06-08 16:48:54 Odpowiedzi butem nic mu nie powiino być :D jak by uderzyl sie o kąt to owszem :D Znam wiele osób które dostały butem w skroń i żyją :) To także zależy od siły uderzenia. Ten co upadł na kant ławki na pewno uderzył w nią z większą siłą. Nie powinno mu nic być :) Częściej śmiertelne jest uderzenie w może to na przyszłość Cię trochę nauczy, że w taki sposób nie powinno się bawić :) Pozdrawiam blocked odpowiedział(a) o 16:54 u mnie też nauczycielka gadaa o chłopcu, który uderzył o kąt ławki i zmarł...raczej nic nie powinno mu być... blocked odpowiedział(a) o 16:45 nie no co ty będzie żył ;p intvicja odpowiedział(a) o 16:46 Jest to śmiertelne , ale zależy w jaki punkt udeżyłeś . abuu97 odpowiedział(a) o 16:46 z buta .? xDraczej mu nic nie bd ;] blocked odpowiedział(a) o 16:46 Od zwykłego uderzenia nie powinno mu się nic stać. Do tego potrzebnaby była odpowiednia siła. blocked odpowiedział(a) o 16:47 Twoje uderzenie na pewno nie bylo smiertelne! u nas w sql nauczyciel tez opowiadal, ze ktos uderzyl o kant i zmarl! Xd Ganja ! odpowiedział(a) o 16:46 Niee ! ;d Najwyrzej bedzie miał wstrząs mózgu ja se zrobiłam dziure w skroni ..;/ tznm krew mi leciała tak sie pi z łam o kant ławki .. i tylko silnny wstrząs mózgu W twoim przypadku tak, ale też zależy jakim butem trampkiem to nie masz sie o co martwic traperemalbo korkami do gry w pilke to morze wylondowac w szpitalu blocked odpowiedział(a) o 16:48 mocniejsze uderzenie w skroń jest niebezpieczne gdyż to jest obszar głowy który jest najcieńszy. Można go łatwo uszkodzić. Ale nie martw się od uderzenia butem nic mu nie będzie. ; ) Tatooin odpowiedział(a) o 16:56 Zależy jak silny i czym. np. esli ktoś ci przywali pięścią to nie ale ceglą raczej tak :P Nic mu nie będzie, najwyżej lekki wstrząs mózgu Uważasz, że ktoś się myli? lub Trudno uwierzyć, że można z zimną krwią zamordować człowieka dla pary butów czy płaszcza. A jednak zaraz po II wojnie światowej takie zdarzenia nie były wcale odosobnione. Zapraszamy do lektury artykułów z powojennej wrocławskiej prasy. Zapraszamy także do obejrzenia galerii zdjęć, w której pokazujemy odbudowę Wrocławia po wojennych zniszczeniachZagadka zwłok w spalonej piwnicy Kara śmierci i dożywotniego więzienia dla mordercówPrzed Wydziałem Karnym Sądu Okręgowego w Lignicy zasiadło na ławie oskarżonych dwoje przestępców: Michael Fr. i Gertruda S. – oboje narodowości ich na tę ławę sprowadziło? Oto historia krótka i niecodzienna: Oskarżony Michael Fr., 32-letni mężczyzna, zegarmistrz z zawodu, poznał 26-letnią przystojną mężatkę Gertrudę S., z zawodu konduktorkę tramwajową, której mąż w owym czasie nie wrócił był jeszcze z wojny, a że mieszkali oboje w sąsiedztwie w jednej kamienicy przy ul. Wrocławskiej, przeto nie przeszli obojętnie nad faktem poznania się, lecz przeciwnie – znajomość ich przybrała w szybkim tempie zażyły połowie czerwca 1945 r. wraca niespodziewanie z wojska mąż Gertrudy – Walter S., szybko orientuje się w sytuacji, toteż zamierza wyjechać z żoną do Niemiec, jednakowoż ta ostatnia się zdaje Walter S. postanawia pozostać w domu przy żonie, ale nie może dojść z nią do porozumienia, przy czym dochodzi między nimi do ostrych sprzeczek. Gertruda odwiedzając swego kochanka Michaela w jego mieszkaniu, skarży się na złe jej traktowanie przez Michael Fr. postanawia zabić S; podsuniętą myśl Gertruda aprobuje i wspólnie obmyślają i szczegółowo układają plan. Zgodnie z tym planem Michael udaje się nazajutrz po zmroku r. do kamienicy, gdzie mieszkają S. i zaopatrzony w czterokilogramowy dwuręczny młot, czeka na klatce schodów strychowych przeszło pięć godzin, aż Gertruda daje mu znać, że mąż jej Walter zasnął. Jest już po północy, kiedy na daną wiadomość wchodzi Michael do sypialni S. i przez dwukrotne uderzenie młotem w prawą skroń, zabija śpiącego Waltera. Następnie przy pomocy Gerturdy owija zwłoki w koc, obwiązuje dokładnie szpagatem i wsuwa je pod łóżko. Tegoż dnia, późnym wieczorem, przy pomocy szesnastoletniego Niemca Winfrie­da J. wynoszą zwłoki i ukrywają je w gruzach spalonej niedalekiej kamienicy. To wszystko, co zrobili oskarżeni, sprowadziło ich na ławę sędziami staje osk. Michael Fr., daje spokojne i obojętne wyjaśnienia, przy czym robi wrażenie, jak gdyby nie dopatrywał się w swoim czynie niczego nawet niemoralnego; twierdzi on, ze nie chciał zabić Waltera, a dać mu tylko, jak się wyraża, „praktyczną pamiątkę”. Dwukrotne uderzenie śpiącego człowieka kilkukilogramowym, dwuręcznym młotem, powodujące obszerne załamanie czaszki i zmiażdżenie tkanki mózgowej przez wbicie zgruchotanej kości skroniowej głęboko w mózg oto naprawdę „praktyczna pamiątka” na miarę „nadczłowieka”, jak go sobie wymyśliła i chciała widzieć niemiecka teoria o wyższości Gertruda przyznaje się do zarzuconej jej zbrodni i swoim przyznaniem powoduje też osk. Michaela do przyznania, że cały plan zbrodni był z góry powzięty, wspólnie opracowany i do końca ogłoszeniu wyroku śmierci na oskarżonego zachwiał się ten, bądź co bądź „nadczłowiek” na nogach, tak że musiano mu podsunąć krzesło i podać zimnej wody. Oto nagle okazało się, że człowiek, któremu tak lekko przyszło pozbawić życia innego człowieka, który w danym momencie stał na drodze do jego osobistej przyjemności, nagle zaczął doceniać wartość życia ludzkiego, które tym razem miało być jego życiem. Pionier, rok 1945PSW lipcu 1946 roku w Na­przo­dzie Dolnośląskim ukazała się krótka informacja zatytułowana „Wyrok śmierci na Niemcu, wykonany”. Oto, co w niej czytamy:„W dniu 15 lipca 1946 roku o godz. 7 rano wykonany został wyrok śmierci przez powieszenie na 35-letnim Michaelu Fr., narodowości niemieckiej – skazanym wyrokiem Sadu Okręgowego-Doraźnego w Lignicy na karę śmierci za to, że dnia 2 września ubiegłego roku w Lignicy przez uderzenie młotkiem w prawą skroń zabił Waltera S.”.Pierwsza sprawa przekazana Sądowi Doraźnemu we Wrocławiu29 grudnia 1945 roku zapadł pierwszy na Dolnym Śląsku wyrok wydany przez Sąd Doraźny. 18-letni Edward R., funkcjonariusz Straży Przemysłowej, został skazany na śmierć za zabicie milicjanta – Franciszka wraz kolegami i Janiną A. bankietowali w wartowni przy ul. Bytomskiej, kiedy skończył się im alkohol i zakąski 18-latek wybrał się, z nielegalnie posiadaną bronią automatyczną, po uzupełnienie zapasów do pobliskiej knajpy. Towarzyszyła mu Janina A., która ubrała się w mundur strażnika i także wzięła para ta została zatrzymana przez patrol milicji za posiadanie nielegalnej broni, Rudawiec zastrzelił Franciszka P. i uciekł. Ukrywał się w mieszkaniu Janiny A., gdzie został zatrzymany. Tłumaczył się, że był pijany i nie wiedział co robi, a do picia alkoholu zmuszał go przełożony. Sąd skazał go na karę rok 1945Dzielny fryzjer ofiarą mordu bandytyWczoraj o godzinie rano, dokonano zuchwałego napadu na mieszkanie piekarza, ob. Jaworka (Kluczborska 5). Po trzykrotnym zadzwonieniu weszło dwóch ludzi, udających elektromonterów z teczkami. Jeden zaczął kontrolować licznik w przedpokoju, a drugi zamierzał sprawdzić ile lamp się pali w pokojach. Nagle obaj dobyli rewolwerów i krzyknęli do małżeństwa Jaworków: „Stać, ręce do góry, odwrócić się do ściany”. W tym momencie stuknęła w drzwiach klapka otworu, przez który wrzucono list. Stuk ten spłoszył bandytów, którzy drgnęli spoglądając na drzwi. Wtedy Jaworkowa silnym uderzeniem ręki odtrąciła rękę bandyty i wraz z mężem wybiegła do sieni, wzywając pomocy. Również i córka ich, studentka uniwersytetu, wołała o ratunek przez okno z II piętra, wychodzące na podwórze domu nr 105, ul. Marszałka krzykami bandyci uciekli, strzelając na schodach w górę, szczęśliwie nie raniąc nikogo. Jeden z bandytów skrył się w piecu starej kuźni przerobionej na garaż w domu Komitetu PPS nr 105, porzuciwszy na podwórzu koło garażu teczkę z rewolwerem, dokumentami, brzytwą i ręcznikiem. Kryjówkę bandyty wskazała wartownikom z PPS Lobe Elza, sąsiadka Jaworków. Był to były woźny dyrekcji kolei w Katowicach, 37-letni lwowianin Sz. Julian. Przy konfrontacji w komisariacie Jaworkowie poznali w Sz. napastnika w sąsiedzi Jaworków i przechodnie gonili drugiego bandytę, uciekającego w kierunku ul. Kilińskiego. Na skwerze przed cukiernią „Kolorowa” zabiegli drogę bandycie właściciele cukierni ob. ob. Besler i Bąkowski oraz sąsiad ich, fryzjer Mirocznik, który energicznie schwytał bandytę za jednak wyrwał się, wyjął z teki parabellum i strzelił trafiając Mirocznika w prawą łopatkę, po czym skrył się przy ul. Słowiańskiej i znikł tam bez ratunkowe PCK przywiozło ciężko rannego do kliniki szpitala Czerwonego Krzyża, gdzie mimo usilnych starań lekarzy Mirocznik zmarł, osierociwszy Dolnośląski, 1946 rokDwaj podstępni mordercy przed sądem w ZgorzelicachZgorzelec (Jz) Niemki: Elza Schiller i Lidia Lanskron pracowały u Mieczysława Świniarskiego w Szymborku pow. Zgorzelec. Na początku listopada 1946 r. zwolniły się z pracy i ruszyły w drogę. Kiedy nie wracały kilka dni, Świniarski poszedł do Jana Z., który miał im pomóc przedostać się przez granicę, by się dowiedzieć co się z nimi dzieje. Nie zastał go w domu, dowiedział się wszakże, od obecnej Marty Fremlmich, że obie Niemki, Z. i jakiś żołnierz wyszli razem z Z. usłyszał od niego, że z domu wyszli razem, ale wkrótce się rozstali i Niemki same poszły w drogę. Rzucił przypuszczenie, że może zostały zatrzymane przez tego Świniarski rozpoczął poszukiwania na własną rękę. Znalazł obie w przydrożnym stawie w odległości 3 km od Radomierzyc w kierunku Szymbarka. Obie już nie żyły i były obrabowane z dnia tj. 10 listopada Jerzy K., żołnierz sprzedał damskie buty za sumę złotych. W czasie przeprowadzonej rewizji w domu Jana Zamojdy znaleziono rower i zegarek, który Świniarski rozpoznał jako swój własny, wypożyczony Z. (lat 26) stanie przed sądem w Jeleniej Górze 14 stycznia 1947 roku oskarżony o morderstwo i rabunek. Jerzy K. drugi oskarżony jako żołnierz ma odpowiadać przed sądem wojskowym, ale został przekazany sądowi zwykłemu do wspólnego rozpatrzenia Dolnośląski, 1946 rokTragiczna libacja Żary (Ad) W ub. tygodniu w godzinach późno-wieczorowych zebrało się w Żarach przy ul. Ogrodowej nr 7 towarzystwo przy większej wódce. Ponieważ gospodynią domu „interesowało” się kilka osób – z tego powstała zazdrość miłosna. Nieporozumienie spowodowało kilka strzałów rewolwerowych i kosztowało dwa życia ludzkie. W czasie zajścia jeden z młodzieńców 22-letni został zabity na miejscu, zaś gospodyni domu jako ciężko ranna zmarła dnia następnego. Trzecia ofiara postrzelona dwukrotnie leży w powiatowym strzelającym tak celnie, zaopiekowała się Milicja Obywatelska, która postara się, żeby w przyszłości więcej on już nie Dolnośląski, 1946 rokZbrodnia przy ulicy WłodkowicaDzielna MO ujęła zbrodniarzy(K-L) Dnia 30 czerwca milicjant z komisariatu kolejowego na Dworcu Głównym pełniąc służbę w holu dworca zauważył dwóch podejrzanych młodzieńców obarczonych tłumokami. Jeden, młodszy (boso) trzymał również ręczną maszynę do szycia. Milicjant po dłuższej obserwacji przeprowadził podejrzanych do komisariatu. Tam podejrzani przyznali się, iż rzeczy pochodzą z kradzieży przy ul. Włodkowica NR 14, w „Domu Ludowym”.Podczas osobistej rewizji znaleziono przy 19-letnim Stanisławie K. krótki karabin, który miał ukryty pod paltem. Drugi podał się za 14-letniego Bronisława D. Milicjant udał się z Bronisławem D. na miejsce kradzieży. Ponieważ drzwi wskazanego mieszkania na III piętrze przy ul. Pawła Włodkowica NR 14 były zamknięte na kłódkę, przeto milicjant wziął na świadków dwóch sąsiadów, lokatorów i w ich obecności kłódkę mieszkaniu znaleziono na łóżku martwego lokatora tegoż mieszkania 42-letniego Abrama K., handlarza starzyzną (rodem z Tarnowa). Został od zamordowany w czasie snu wskutek uderzenia ostrzem siekiery w głowę, ponosząc śmierć na miejscu. Siekierę znaleziono na przeprowadzonego dalszego dochodzenia, już przez MO III komisariatu wynika, że ohydnej zbrodni dopuścił się Stanisław K. Zbrodniarz zrabował następnie wszystkie wartościowe przedmioty, palto K., które włożył na spakowaniu łupów w tłumoki wyszedł z D. zamykając drzwi na kłódkę. Młodociany zbrodniarz odbywał już karę w obozie pracy za szaber, następnie – za kradzież siedział w więzieniu. Niedawno po wyjścia z więzienia poznał się z K. i razem z D. pomagali mu w o dokonaniu ohydnej zbrodni w centrum miasta szybko rozniosła się. Po dokonaniu oględzin zwłok i miejsca zbrodni przez władze milicyjno-sądowe, zwłoki K. przed południem zostały wyniesione przez sprowadzonych na miejsce zbrodniarza i jego wspólnika – do samochodu i przewiezione do Zakładu Medycyny Sądowej przy ul. Bujwida. W związku z tą zbrodnią aresztowano jeszcze trzeciego młodzieńca, który w przeddzień zbrodni przyszedł do mieszkania razem z Kurier Ilustrowany, 1947 rokTajemnicza zbrodnia na drodzeMotocykliści jadąc z całą prędkością trafili na rozciągnięty drutMiejscowa prasa doniosła kilka dni temu o makabrycznym morderstwie, jakiego dokonali dwaj młodzi chłopcy na osobie swojego pracodawcy Abrama K. zam. przy ul. Włodkowica 14. Obecnie mamy do zanotowania nowy, zagadkowy przypadek morderstwa. Tło sprawy jest niesłychanie czerwca Zdzisław S. wybrał się wraz ze swoim szwagrem Kazimierzem R. (bratem znanego na terenie miasta działacza PPS) na wycieczkę do Leśnicy. Po przybyciu na miejsce szwagrowie wstąpili do restauracji pokrzepić się przed dalszą drodze powrotnej na ulicy Lotniczej motor zaciął się niespodziewanie. Niefortunni wycieczkowicze zabrali się do usuwania defektu. Kiedy Saganowski zmieniał zużytą świecę, podszedł jakiś nieznany osobniki i zaofiarował swoją usunięciu usterek S. chcąc nadrobić stracony czas prowadził motor na dużej szybkości. W pewnym momencie, jak sam zeznaje, poczuł gwałtowne szarpnięcie, w następnej zaś sekundzie wyleciał z siodełka wyrzucony siłą zderzenia. Wskutek wstrząsu, wywołanego upadkiem na bruk, stracił przytomność. Odzyskał ją dopiero w szpitalu. Nie może jednak udzielić bliższych wyjaśnień w tej sprawie, nic bowiem nie ustalono w dochodzeniach jadący na motocyklu wpadli na drut rozciągnięty w poprzek drogi. Ciało R. bez butów znaleziono w pewnej odległości od miejsca wypadku. Po przeciwnej stronie ulicy wśród krzaków cmentarnych latały porzucone w nieładzie rzeczy osobiste 1947 rokSiekierą w głowę mężaWczoraj po godzinie 12 w południe mieszkańcy kamienicy przy ul. Jagiellończyka 13, zostali zaalarmowani okrzykami „żona zabiła męża”. Wkrótce zebrali się lokatorzy przed mieszkaniem Nr 17. gdzie w kałuży krwi leżał lokator domu 30-letni Władysław K. Żony K. już w domu nie było. Ulotniła się gdzieś. Wezwane pogotowie przewiozło K. z ciężką, głęboką raną i uszkodzeniem czaszki do szpitala św. Jerzego. Stan rannego 1947 rokWyrodna matka otruła 5-dniowe niemowlęJadwiga Z. mieszkanka Skar­żyska Kamiennej urodziła w dniu 17 lutego w szpitalu sióstr Urszulanek we Wrocławiu dziecko płci żeńskiej. Gdy leżała na oddziale położniczym przynoszono jej co 3 godziny dziecko do karmienia. 22 lutego poprosiła pielęgniarkę, by przyniosła jej octu w szklance skarżąc się na rzekomy ból głowy. Gdy tego samego dnia przyniesiono jej dziecko, Z. wlała mu do ust półtorej łyżeczki octu. Nazajutrz rano dyżurna siostra szpitalna zauważyła u niemowlęcia objawy choroby. Zbadane przez lekarza okazało się, że dziecko zatrute jest jakąś substancją żrącą. Wywołało się podrażnienie dróg oddechowych i dziecko zmarło. Ponieważ w stoliku chorej Z. znaleziono resztę octu, oddano ją do dyspozycji milicji Obywatelskiej jako podejrzaną o dzieciobójstwo. Wczoraj Z. zasiadła na ławie oskarżonych. W toku rozprawy przyznała się, że dając dziecku ocet nie chciała spowodować jego śmierci, a jedynie wywołać objawy choroby. Była w bardzo ciężkich warunkach materialnych, miała na utrzymaniu sparaliżowana matkę, a w dodatku była rozżalona na ojca niemowlęcia, który porzucił ją na krótko przed urodzeniem po krótkiej naradzie ogłosił wyrok, na mocy którego Z. została skazana na sześć lat 1947 rokPolecane ofertyMateriały promocyjne partnera

uderzenie w skroń śmierć